czwartek, 28 maja 2015
niedziela, 24 maja 2015
Miłość ....
Kochać to nie znaczy zawsze to samo
Można kochać tak
lekko, można kochać bez granic
Kochać żeby zawsze
i wszędzie być razem
Wierzyć, że jest
dobrze, gdy jesteśmy sami
Kochać to nie
znaczy zawsze to samo
Kiedy jesteś
daleko kochasz przecież inaczej
A kiedy pragniesz
tak mocno, żebyś nie żałował
Kiedy jesteś
daleko możesz wszystko stracić
Kochać to nie znaczy zawsze to samo
Trzeba stale
uważać, żeby kogoś nie zranić
Nie tak łatwo jest
kochać, nie tak łatwo być razem
Kiedy wszystko
najlepsze dawno już za nami
A kiedy przyjdzie
na Ciebie czas
A przyjdzie czas
na Ciebie, porwie Cię wtedy wysoko tak
Do góry Cię uniesie
Lecz nagle możesz zacząć spadać w dół
A to już nie to
samo…
niedziela, 10 maja 2015
Kosmopolityzm
11
lat jesteśmy już w Unii Europejskiej. Jak ten czas leci. Zastanawia mnie jak jest
z dzisiejszym polskim patriotyzmem?
Czy większość Polaków uważa się najpierw za Europejczyków, obywateli świata,
synami i córkami cywilizacji europejskiej, a dopiero potem mieszkańcami swojego
regionu, miasta lub wsi? Czy też większość osób uważa się za Polaków ,a Europę traktuje tylko, jako polityczny i gospodarczy twór?
Przytoczę
Wam teraz cytat z książki Nad Niemnem będzie, to rozmowa Zygmunta Korczyńskiego
z jego matką Andrzejową Korczyńską. Większość zapewne z Was pamięta tę lekturę z lekcji języka polskiego. Postać
Zygmunta Korczyńskiego była bardzo negatywnie oceniana, jako kosmopolitę bez żadnych
wartości. Ja uważałam, że wychowany przez matkę z dala od Polski nie był on z
nią związany, była mu ona obca. Był przyzwyczajony do wyższych standardów
mieszkaniowych i cywilizacyjnych. Polska była krajem zacofanym w porównaniu z
krajami zachodu, więc siłą rzeczy wolał wybrać inne miejsce do życia.
Dzisiaj
Polacy wyjeżdżają za granicę i nie
zamierzają tu nigdy wracać , nie widzą tu przyszłości i nie mają też sił
walczyć o inną Polskę, bo w końcu ile razy można o coś walczyć ? Walczyło tyle pokoleń
i im się nie udało, więc dlaczego współczesnej młodzieży miałoby się udać? Dlaczego mają się poświęcać? W imię, czego?
Może
nadeszła epoka takich Zygmuntów Korczyńskich w wersji żeńskiej i męskiej a
jeśli tak to czy jest to coś złego?
Rozmowa Zygmunta Korczyńskiego z Matką Andrzejową Korczyńską
– Powiedział mi Wincenty, że mama życzyła sobie
widzieć się ze mną, gdy tylko do domu wrócę. A ja także w ten piękny wieczór z
Korczyna wracając postanowiłem bardzo poważnie, pomówić dziś z mamą o rzeczach
mających dla mnie wagę wielką, niezmierną...
Spojrzała na niego, w oczach jej zamigotał niepokój.
– Słucham cię, mów! Może myśli nasze spotkały się i
o jednym przedmiocie mówić z sobą pragniemy.
– Wątpię – odpowiedział – jestem nawet pewny, że
mamie nigdy nie przyszło na myśl to, co ja dziś mamie chcę zaproponować, a
raczej o co chcę bardzo usilnie prosić.
Uśmiechnął się do matki pieszczotliwie, z
przymileniem i, schyliwszy się znowu, piękną białą rękę na czarnej sukni
spoczywającą pocałował.
– Parions – zażartował – że propozycją moją mama
będzie zdumioną... nawet oburzoną... oh, comme je te connais, ma petite, chére
maman!... ale po namyśle i spokojnej rozwadze, może...
– Słucham cię – powtórzyła, a piękne jej oczy,
których blask łzy i tęsknoty zgasiły, z niewysłowionym wyrazem powściąganej
czułości spoczywały na tej pochylonej ku jej kolanom głowie, na którą, Boże!
Ileż nadziei, ileż jej cudownych marzeń i namiętnych modlitw spłynęło!
Głowę podniósł, ale nie wyprostował się, tylko w
poufnej i razem coś pieszczotliwego mającej w sobie postawie, ręki matki z
dłoni nie wypuszczając mówić zaczął:
– Nieprawdaż, najlepsza mamo, że u stóp twoich i u
twojego serca dziecinne i trochę późniejsze nawet lata spędziłem tak, jak
spędzać je musiała la belle au bois dormant, słodko drzemiąca w swym
kryształowym pałacu, wśród zaklętego lasu, którego nigdy nie dotykała jej stopa
i z którego przychodziły do niej tylko wonie kwiatów i śpiewy słowików?
Nieprawdaż, chére maman, że usuwałaś mię starannie od wszystkiego, co
powszednie i pospolite, a przyzwyczajałaś w zamian do rzeczy pięknych, do uczuć
delikatnych, do marzeń wzniosłych, nieprawdaż?
– Prawda – odpowiedziała.
– I to także jest prawdą, moja mamo, że
przeznaczałaś mię do zadań i losów zupełnie niepospolitych, wysokich... a tak
wszystko skierowywałaś, abym nie mógł i nie chciał mieszać się z szarym tłumem?
Czy to jest prawdą, moja mamo?
– Tak – odszepnęła.
Z powstrzymywaną ciągle czułością, której Głucha
obawa zwalczyć nie mogła, słuchała jego mowy płynnej, pełnej wdzięku i czuła na
swojej ręce pieszczotę jego ręki miękką, delikatną. Takim, jakim przedstawiał
się w tej chwili, łagodny, rzewny, na skrzydłach poezji kołyszący się, Zygmunt
czarował ją zawsze i nie tylko ją jedną, bo i tę także duszę kobiecą, z którą
rozstał się on przed godziną, a która długo jak ptak upojony kąpała się w tym
czarze, i tę drugą, prawie dziecinną jeszcze duszyczkę, która teraz na dole
tego domu tonęła w łzach i trwodze, i – wiele zapewne innych na szerokim
świecie.
– Nieprawdaż, mon adorée maman, że potem sama
wysłałaś mię w świat szeroki, gdzie wiele lat spędziłem wśród najwyższych
wykwintów miast, wśród najwspanialszych widoków natury, na łonie sztuki... że
przez te lata zupełnie odwykłem od tutejszej szarości i pospolitości, do
których zresztą i nigdy przyzwyczajony nie byłem żyjąc w twoim idealnym
świecie, tak jak zaklęta księżniczka żyła w swym kryształowym pałacu?
Nieprawdaż, moja najlepsza, najrozumniejsza mamo?
– Prawda. Ale do czego zmierzasz?
– Zmierzam naprzód do tego, aby ci, ma chére maman,
powiedzieć, że za wszystko, co wyliczyłem, jestem ci gorąco, niewypowiedzianie
wdzięcznym...
Tu pochylony znowu ustami dotknął jej kolan.
– Następnie do tego, że przecież rzeczą jest
niepodobną, zupełnie niepodobną, abym po takiej, jak moja, przeszłości, został
na zawsze przykuty do tego kawałka ziemi, do tych stajen, stodół, obór... que
sais–je? do tego okropnego Jaśmonta, który co wieczór przychodzi mi klektać nad
głową o gospodarstwie... do tych... tych... que sais–je? zamaszystych i razem
jak nieszczęście znękanych sąsiadów... Czyż to podobna? Moja droga mamo, czyż
ktokolwiek, po takiej, jak moja, przeszłości, wobec takich, jak moja, ambicji i
potrzeb może wymagać tego ode mnie?
Ręce szeroko rozpostarł, oczy mu się trochę szerzej
niż zwykle rozwarły, zmarszczka przerznęła czoło. Silnie do głębi był
przekonany, że wymaganie, o którym mówił, byłoby absolutnie niemożliwym i
niesprawiedliwym. Pani Andrzejowa myślała chwilę. Do pewnego stopnia słuszności
skargom syna nie odmawiała. Pamiętała wybornie o swoich własnych wstrętach i
nieudolnościach. Po chwili z namysłem mówić zaczęła:
– Ciernie twojego położenia rozumiem dobrze.
Wszystko to, co wyliczyłeś, czyni je dla ciebie trudniejszym, niż bywa ono dla
innych. Jednak, moje dziecko, niczyje życie na tej ziemi nie może być wolnym od
usiłowań, walk, cierpień i spełniania trudnych...
Prędko z krzesła wstając mowę jej przeciął:
– Dziękuję! Mam już tych usiłowań, walk i cierpień
aż nadto dosyć. Utopiłem w nich dwa lata mego życia. J'en ai assez!
– Gdybyś był wyjątkiem... Ale... wszyscy jesteśmy
nieszczęśliwi...
Stając przed matką zapytał:
– Nie jest przecież życzeniem mamy, abym pomnażał
poczet nieszczęśliwych?
W głosie jej czuć było trochę drżenia, gdy
odpowiedziała:
– Nie ma na świecie matki, która by dziecko swoje
nieszczęśliwym widzieć chciała, ale ja dla ciebie pomiędzy niskim szczęściem a
nieszczęściem wzniosłym wybrałabym drugie.
– Któż tu mówi o szczęściu niskim? – zarzucił – czyż
przyjemności wyborowych towarzystw, piękności wspaniałej natury, rozkosze
sztuki stanowią niskie szczęście?
– Najpewniej nie. Ponieważ jednak tu się urodziłeś,
tu są twoje obowiązki, tu żyć musisz...
– Dlaczego muszę? – przerwał – dlaczego muszę?
Ale właśnie przybyliśmy w rozmowie naszej, droga
mamo, do punktu, na którym umieszczę moją propozycję... non! moją najgorętszą
prośbę...
Zawahał się przez chwilę, patem znowu przed matką
siadając znowu pochylił się ku jej kolanom i rękę jej wziął w swoje dłonie.
Znowu też pieszczotliwie, z wdziękiem, z odcieniem rzewności i poetyczności,
mówić zaczął. Mówił o tym, aby sprzedała Osowce, które były dziedziczną jej
własnością, i aby z nim razem za granicę wyjechała. Mieszkać będą w Rzymie,
Florencji albo w Monachium, każdego lata wyjeżdżać w góry lub nad morze.
Kapitał osiągnięty ze sprzedaży Osowiec w połączeniu z tym, co Klotylda posiada
i jeszcze w przyszłości od rodziców otrzyma, wystarczy im na życie, nie
zbytkowne wprawdzie, ale dostatnie i bardzo przyjemne. Zresztą, on może jeszcze
kiedyś i bardzo bogatym zostanie, gdy w otoczeniu stosownym artystyczne
natchnienia i zdolność twórczą odzyska. Żyć i podróżować będą zawsze razem,
przyjemności wysokich używać, wszystkie marzenia swoje spełniać, tylko trzeba,
aby wydostali się stąd koniecznie, aby koniecznie i co najprędzej wynurzyli się
z tego morza pospolitości, nudy i powszechnych złych humorów. Z lekka żartować
zaczął:
– Nieprawdaż, moja złota mamo, że tu panuje
powszechny zły humor? Wszyscy po kimś albo po czymś płaczą, zbiedzeni,
skłopotani, przelęknieni... Stąd płynie melancholia, qui me monte á la gorge i
dławi mię jak globus histericus tę biedną panią Benedyktową...
Raz tylko wyjeżdżałaś za granicę, droga mamo, i to
dawno... jeszcze z ojcem. Nie znasz więc różnicy atmosfer... nie wyobrażasz
sobie, ile znalazłabyś tam rzeczy pięknych, ciekawych, wzniosłych, prawdziwie
godnych twego wykształcenia, smaku i rozumu!...
Milczała. Z głową podniesioną i spuszczonymi
powiekami siedziała nieruchomo, nie odbierając mu swojej ręki, która tylko
stawała się coraz zimniejszą i sztywniejszą. Na koniec cicho, ale stanowczo
przemówiła:
– Nie uczynię tego nigdy.
Porwał się z krzesła.
– Dlaczego? dlaczego?
Podnosząc na niego wzrok głęboki i surowy
odpowiedziała:
– Dlatego właśnie, co powiedziałeś... Dla tej
właśnie melancholii...
– Ależ to jest wściek... pardon! krańcowy idealizm!
Krańcową idealistką jesteś, moja mamo! Skazywać się na wieczny smutek, kiedy
uniknąć go można, przyrastać do zapadłego miejsca na kształt grzyba, dlatego
tylko że inne grzyby siedzieć w nim muszą – to idealizm bezwzględny, krańcowy
idealizm!
Patrząc mu prosto w oczy zapytała:
– A ty, Zygmuncie, czy nie jesteś idealistą?
On! ależ naturalnie! Uważa się on za idealistę i nie
przypuszcza nawet, aby go ktokolwiek o materialistyczne zasady albo dążności
mógł podejrzewać. Ale w tym właśnie tkwi niemożność pozostawania jego tutaj.
Spragniony jest ideałów i wyższych wrażeń, a otacza go sama pospolitość i
monotonia. Idealistą zresztą będąc do ascetyzmu skłonności nie posiada. Fakirem
ani kamedułą zostać nie może. Jest on człowiekiem cywilizowanym i posiada
potrzeby zaszczepione w niego wraz z cywilizacją: potrzeby uciech i rozrywek
pewnego rzędu, tu do znalezienia niepodobnych. Dla braku wrażeń pracować nie
mogąc, nie ma także żadnych przyjemności, a całe dnie przepędzać bez pracy i
bez przyjemności jest to życie prawdziwie piekielne, od którego oszaleć można,
nie tylko już ze zmartwienia i tęsknoty, ale z samej nudy...
Unosił się. Od dawna już pracujące w nim
niezadowolenie i zniecierpliwienie teraz, wobec oporu matki grożącego ruiną
jedynemu jego ratunkowemu planowi, nadwerężało w nim nawet zwykłą wykwintność
form. Wyglądał daleko mniej żurnalowo niż zwykle. Z rękami w kieszeniach
surduta pokój przebiegał; kilka razy gniewnie i niespokojnie własną swoją
postać obejrzał.
– Tu każdy – wołał – największy choćby idealista,
najgenialniejszy artysta, przemienić się musi w opasłego wołu... Ciało
prosperuje, a duch upada. Czuję w sobie okropną degrengoladę ducha...
Prawdziwie i głęboko nieszczęśliwym jestem... Marnieję, ginę, wszystko, co jest
we mnie wyższego, idealnego, przemienia się w żółć i tłuszcz!...
Przy ostatnich światłach kończącego się dnia pani
Andrzejowa ścigała wzrokiem gwałtowną przechadzkę syna po pokoju i wtedy
dopiero, gdy przerwał się na chwilę potok jego wpółzgryźliwej, wpółżałosnej
mowy, głosem, który z dziwną trudnością wychodził z jej piersi, zauważyła:
– Czy zachęty do tej pracy, której pragniesz, i do
tej, której nie lubisz, niejakiego przynajmniej wynagrodzenia braków, na które
się skarżysz, nie możesz znaleźć w uciechach serca?... Ja kiedyś je posiadałam,
znam więc ich moc i wagę. Jesteś, Zygmuncie, bardzo szczęśliwie ożeniony.
– Nie bardzo – sarknął.
Tak cicho, że zaledwie mógł ją dosłyszeć, zapytała:
– Czy nie kochasz Klotyldy?
Zakłopotany trochę, przechadzkę swą przerwał,
stanął.
– Owszem... owszem... mam dla niej przywiązanie...
dużo przywiązania... ale nie wystarcza mi ona.... do duchowych moich potrzeb
nie dorosła... ta wieczna jej czułość i nieustanne paplanie...
Z żywością mu przerwała:
– Jest to dziecko, piękne, utalentowane i namiętnie
cię kochające dziecko, które w słońcu twojej miłości i przy świetle twego
umysłu dojrzeć i rozwinąć się może... Nie tylko za szczęście, ale i za jej
moralną przyszłość odpowiedzialnym jesteś...
– Pardon! – przerwał – na pedagoga nie miałem
powołania nigdy i do kształcenia żony mojej nie obowiązywałem się przed nikim.
Ce n'est pas mon fait. Jest się dobraną parą lub się nią nie jest. Voilá! A
jeżeli w tym wypadku są jakieś nierówności, ofiarą ich z pewnością jestem ja.
Plecami do pokoju zwrócony stanął przed oknem, za
którym słońce, już niewidzialne, zapalało nad drzewami parku szeroki pas
różowy. Przez kilka minut panowało milczenie, które przerwał stłumiony głos
pani Andrzejowej. Czuć w nim było zdejmującą ją niewysłowioną trwogę.
– Zygmusiu, chodź do mnie... chodź tu... bliżej!
A gdy o parę kroków od niej stanął, szeptem prawie
mówić zaczęła:
– Na wszystko, co kiedykolwiek nas z sobą łączyło,
co kiedykolwiek kochałeś, proszę cię, abyś mi odpowiedział szczerze, zupełnie
szczerze... Zlękłam się, widzisz, niezmiernie myśli, która do głowy mi
przyszła... Uczułam niezmierny ciężar na sumieniu... Jednak pragnę wiedzieć
prawdę, aby móc jasno rozpatrzeć się w położeniu i co jest jeszcze do
naprawiania, naprawić, czego uniknąć można, uniknąć... Czyżbyś prawdziwie i
stale kochał Justynę? Czyżby to uczucie było przyczyną tak prędkiego
zobojętnienia twego dla Klotyldy? Czy... gdybym... zamiast zrażać, zachęcała
cię była do ożenienia się z Justyną i gdyby ona była teraz twoją żoną, czułbyś
się szczęśliwszym, mężniejszym, lepiej do życia i jego obowiązków uzbrojonym?
Zapytań tych, wysłuchał z trochę gorzkim, a trochę
lekceważącym uśmiechem, po czym z rękami w kieszeniach i podniesionymi trochę
ramionami przechadzkę po pokoju znowu rozpoczynając odpowiedział:
– Bardzo wątpię. Wie mama, że rozczarowałem się do
niej zupełnie Zimna jest, przesądna, ograniczona, przybiera jakieś pozy
bohaterki czy filozofki... Przy tym dziś właśnie zauważyłem, że ma takie
zgrubiałe ręce i w ogóle wygląda więcej na prostą, hożą dziewkę niż na pannę z
dobrego towarzystwa... Już też Klotylda daleko jest dla mnie stosowniejszą...
bo delikatniejsza, staranniej wychowana i wcale ładny talent do muzyki
posiada... wcale ładny... Tylko że ja dziwnie łatwo oswajam się ze wszystkim, a
jak tylko oswoję się, zaraz mię nudzi... Ca dépasse toute idée, jaki ja mam
głód wrażeń... Prawdziwie, pod tym względem nienasycony jestem i dlatego
właśnie w tej tutejszej monotonii ginę, marnieję, przepadam...
Mówił jeszcze czas jakiś, ale trudno było zgadnąć,
czy pani Andrzejowa go słuchała. Odpowiedź jego upewniła ją o dwóch rzeczach:
naprzód o tym, że przez Justynę odtrąconym został, następnie, że żadnej z tych
dwóch kobiet prawdziwie i stale nie kochał. Czy kogokolwiek lub cokolwiek mógł
kochać? Powoli, powoli wyniosła kobieca głowa żałobnym czepkiem okryta chyliła
się na pierś, w której wzbierała hamowana jeszcze burza uczuć, i podniosła się
znowu wtedy dopiero, gdy Zygmunt kroki swe przed nią zatrzymując raz jeszcze ze
zmieszaniem prośby i wyrzutu, pieszczotliwości i zniecierpliwienia pytać zaczął:
czy cierpienia jego nie skłonią ją do wykonania planu, który ułożył? czy po
namyśle, zimno na rzeczy spojrzawszy, nie zgodzi się na to, czego on pragnie i
dla podtrzymania swoich twórczych zdolności, dla uniknięcia ostatecznej
degrengolady ducha koniecznie potrzebuje?
Wtedy pani Andrzejowa głowę podniosła znowu i
głosem, w którym brzmiała zwykła już jej wyniosłość i energia, odpowiedziała:
– Nigdy. Ja na te rzeczy nigdy zimno patrzeć nie
będę. Dopóki żyję, nigdy na tej piędzi mojej rodzinnej ziemi, nigdy w tych
ścianach obcy ludzie... obce bogi...
Nagle wybuchnęła:
– Wielki Boże! Ale po mojej śmierci ty to uczynić
jesteś gotów... tak! ty to uczynisz pewno, gdy tylko ja oczy zamknę... Jak
tchórz uciekniesz z szeregów zwyciężonych... jak samolub nie zechcesz łamać się
chlebem cierpienia... Kawał Chrystusowej szaty rzucisz za srebrnik, ażeby kupić
sobie życie przyjemne... Wielki Boże! Ależ ty chyba w chwili uniesienia... w
dziwnym jakimś śnie okazujesz się takim... Zygmuncie, o! mój Zygmuncie! powiedz
mi, że naprawdę inaczej myślisz, i czujesz...
Syn, spokojny i zimny, nie dając się unieść jej
wybuchowi, jakby jej prawie nie słuchając mówił:
– Niech się mama nie unosi! Ależ, moja droga mamo,
proszę się tak nie unosić! Któż tu mówi o samych tylko przyjemnościach życia?
Mnie idzie o coś wyższego, ważniejszego... o moje zdolności... natchnienia...
– Czyż dusza artysty – zawołała – musi koniecznie
być tylko motylem na swawolnych i niestałych skrzydłach przelatującym z róży na
różę? Czy tu ziemia nic nie rodzi? czy tu słońce nie świeci? czy tu królestwo
trupów? że żadnego błysku piękna i życia dokoła siebie znaleźć nie możesz?...
że nic cię zachwyceniem czy bólem, miłością czy oburzeniem wstrząsnąć i
natchnąć nie może? A ja marzyłam... a ja marzyłam...
Tu głos jej drżeć zaczął powściąganymi z całej siły
łzami.
– A ja marzyłam... że tu właśnie, w otoczeniu
rodzinnej natury, wśród ludzi najbliższych ci na świecie, twórcze zdolności
twoje najpotężniej w tobie przemówią... że raczej tu właśnie najpotężniej
przemawiać do nich będzie każda roślina i każda twarz ludzka, każde światło i
każdy cień... że właśnie soki tej ziemi, z której i ty powstałeś, jej łzy i
wdzięki, jej słodycze i trucizny najłatwiej wzbiją się ku twojej duszy i
najpotężniej ją zapłodnią...
Stojąc przed nią w postawie zbiedzonej, prawie
skurczonej, ręce gestem zdumienia rozkładał i prawie jednocześnie z nią mówił:
– Ależ ja tego wszystkiego nie znam... ja, ma chére
maman, z tymi światłami, cieniami, słodyczami, truciznami etc., etc. od
dziecinnych dni nie przestawałem nie zżyłem się... nie przywykłem do nich...
wcale do czego innego przywykłem... Nie możnaż z cywilizowanego człowieka
przedzierzgnąć się na barbarzyńcę z powodu... z powodu soków ziemi, z którymi
się do czynienia nie miało!
Powoli, obu dłońmi opierając się o stół, bo może
nogi posłuszeństwa jej odmawiały, powstała i zapłakała tak, jak płakała zwykle,
bez łkania, bez najlżejszego drgnienia rysów, kilku grubymi łzami, które powoli
stoczyły się po jej policzkach.
– Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina!–
powoli wymówiła. – Zbłądziłam. Pomiędzy tobą a tym, co powinno być najwyższą
twoją miłością, nie zadzierzgnęłam dość silnych węzłów. Mówiłam ci wprawdzie o
tej miłości zawsze, wiele... ale słowa, to widać siew nietrwały...
Zbłądziłam... Ale, dziecko moje...
Tu białe ręce modlitewnym gestem na staniku żałobnej
sukni splotła.
– Nie karz ty mnie za mój błąd mimowolny... o,
mimowolny! bo myślałam, że czynię jak najlepiej... Zamykałam cię w kryształowym
pałacu i w dalekie światy wysyłałam, bo w myśli mojej miałeś być gwiazdą
pierwszej wielkości, nie zaś pospolitą świecą, wodzem, nie szeregowcem. Widać
zbłądziłam, ale ty błąd mój popraw. Pomyśl, głęboko pomyśl nad krótką historią
swego ojca, którą znasz dobrze. Czy nie możesz z tego samego co on źródła
czerpać siłę, męstwo, moralną wielkość? Twój ojciec, Zygmuncie, oprócz wielu
innych rzeczy wielkich kochał ten sam lud, którym i ty otoczony jesteś,
posiadał sztukę życia z nim, podnoszenia go, pocieszania, oświecania...
Nagle umilkła. W zmroku, który zaczynał już pokój
ten napełniać, usłyszała głos drwiący i pogardliwy, który jeden tylko wymówił
wyraz:
– Bydło!
O, Bóg niech będzie jej świadkiem, że pomimo
wszystkich swoich instynktownych odraz i niedołężności nigdy tak nie myślała,
nigdy na wielkie zbiorowisko ludzi, najbliższych jej w świecie ludzi, takiej
obelgi, w najgłębszej nawet skrytości myśli swej nie rzuciła; że zbliżyć się do
tego zbiorowiska, przestawać z nim, pracować nad nim nie umiejąc sprzyjała mu
serdecznie i dla najnędzniejszej nawet istoty ludzkiej miała jeszcze życzliwość
i choćby bierne współczucie. O, Bóg tylko jeden widział burzę przerażenia,
którą w niej wzniecił ten jeden wyraz z obojętnie wzgardliwych ust jej syna
spadły, bo on tej burzy, która jej głos odebrała, ani kredowej bladości twarz
jej oblewać poczynającej nie spostrzegł i stając przed nią, jakby z milczenia
jej chciał korzystać, mówić zaczął:
– Bardzo dobrze rozumiem, o co kochanej mamie
najwięcej idzie. I jakże nie rozumieć? Soki ziemi, chleb cierpienia,
Chrystusowe szaty, lud... słowem... jak mówi stryj Benedykt, to... tamto!...
Nigdy o tym mówić nie chciałem, ażeby kochanej mamy nie gniewać i nie martwić.
Szanuję zresztą wszystkie uczucia i przekonania, szczególniej tak
bezinteresowne, o, tak nadzwyczajnie bezinteresowne! Ale teraz spostrzegam, że
zachodzi konieczność szczerego rozmówienia się o tym przedmiocie. Otóż przykro
mi to bardzo, j'en suis désolé, ale ja tych uczuć i przekonań nie podzielam.
Tylko szaleńcy i krańcowi idealiści bronią do ostatka spraw absolutnie
przegranych. Ja także jestem idealistą, ale trzeźwo na rzeczy patrzeć umiem i
żadnych pod tym względem iluzji sobie nie robię... a nie mając żadnych iluzji,
nie mam też ochoty składać siebie w całopaleniu na ołtarzu – widma. Proszę o
przebaczenie, jeżeli mamy uczucia czy wyobrażenia obrażam, ale rozumiem,
doskonale rozumiem, że osoby starsze mogą zostawać pod wpływem tradycji,
osobistych wspomnień etc. My zaś, którzy za cudze iluzje pokutujemy, swoich już
nie mamy. Kiedy bank został do szczętu rozbity, idzie się grać przy innym
stole. Tym innym stołem jest dla nas cywilizacja powszechna, europejska
cywilizacja... Ja przynajmniej uważam się za syna cywilizacji, jej sokami
wykarmiony zostałem, z nią przez tyle lat pobytu mego za granicą zżyłem się,
nic więc dziwnego, że bez niej już żyć nie mogę i że tutejsze soki tuczą mi
wprawdzie ciało w sposób... w sposób prawdziwie upokarzający, ale ducha
nakarmić nie mogą...
Słuchała, słuchała i może miała takie poczucie, jak
gdyby ziemia spod stóp się jej usuwała, bo obie jej dłonie mocno ściskały
krawędź stołu.
– Boże! Boże! – kilka razy z cicha wymówiła, a potem
jedną rękę od stołu odrywając i ku oknu ją wyciągając, z trudem, zdławionym
głosem zaczęła:
– Idź na mogiłę ojca, Zygmuncie, idź na mogiłę ojca!
Może z niej... może tam...
– Mogiła! – sarknął – znowu mogiła! Już druga dziś
osoba wyprawia mię na mogiłę! Ależ ja za mogiły bardzo dziękuję... przede mną
życie, sława...
– Bez sławy, bez grobowca, przez wszystkich
zapomniany, w kwiecie wieku i szczęścia ze świata strącony, twój ojciec...
tam...
– Mój ojciec – wybuchnął Zygmunt – niech mi mama
przebaczy... ale mój ojciec był szaleńcem...
– Zygmuncie! – zawołała, a głos jej dźwięczał
zupełnie inaczej niż zwykle: przeraźliwie jakoś i groźnie.
Ale i on także miał w sobie trochę popędliwej krwi
Korczyńskich, którą wzburzył niezłomny opór matki.
– Szaleńcem! – powtórzył – bardzo szanownym
zresztą,.. ale do najwyższego stopnia szkodliwym...
– Boże! Boże! Boże!
– Tak, moja mamo. Niech mama mnie przebaczy, ale ja
mam prawo mówić o tym, ja, który nie mogę zająć przynależnej mi w świecie
pozycji, który nieraz w szczęśliwszych krajach czułem przybite do mego czoła
piętno niższości, który o połowę uboższy jestem przez to, że mój ojciec i jemu
podobni...
– Wyjdź! wyjdź stąd! – nagle głos z piersi
wydobywając zawołała. – Co najprędzej, o! co najprędzej... bo lękam się
własnych ust... o!...
Nie dokończyła, tylko z wysoko podniesioną głową i
twarzą, której kredowa bladość w ramie czarnego czepka odbijała na tle
zmierzchu, rozkazującym gestem wskazywała mu drzwi.
– Ależ pójdę! pójdę! z mamą o tych rzeczach
rozmawiać nie podobna! Mogiły, złorzeczenia, tragedie! Co się tu dzieje! Co się
tu dzieje! I o co? za co? dlaczego? Gdyby o tym gdzie indziej opowiadać, nikt
by nawet nie zrozumiał i nie uwierzył!
Wyszedł i po cichu drzwi za sobą zamknął.
Subskrybuj:
Posty (Atom)